niedziela, 29 maja 2011

czekoladowo pozytywnie

oczywiście znów nie udało mi się napisać nic na blogu w tym tygodniu. udało mi się natomiast napisać kilka sprawdzianów, do których przygotowania pochłonęły nie tylko czas na to przeznaczony (czytaj: spisany na straty), ale także skradły kilka wolnych chwil, które planowałam spędzić w inny sposób, na przykład pokazując Wam, co przygotowałam dla mojej Mamy na Dzień Matki!

ostatnio przejrzałam parę blogów o tematyce kulinarnej, jednym z fajniejszych jest TEN. Boże, od samego patrzenia zrobiło mi się tak przyjemnie, myślałam, że rozpłynę się z rozkoszy przed komputerem! aż zachciało mi się wypróbować jakiś przepis, a okazja szybko się znalazła - Dzień Matki. trudno było wybrać, którą z tych pyszności przygotować, ale kierowałam się poziomem trudności (nie oszukujmy się, mistrzem kuchni to ja nie jestem). padło na muffinki :)

PRZEPIS NA MUFFINY CZEKOLADOWE Z CZEKOLADĄ
(inspiracja + niewielkie modyfikacje)
  • 1,5 szklanki mąki
  • 2 łyżki kakao (użyłam Wedlowskiego, pyszne!)
  • 1/2 szklanki cukru
  • 1/3 szklanki oleju
  • 1/4 szklanki mleka
  • 2 jajka
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta sody (pominęłam, nie miałam w domu, ale nie dodawałam więcej proszku. wciąż mam w pamięci cierpki smak poprzednich muffinek)
  • w przepisie są jeszcze maliny, w końcu mają być babeczki kakaowe z malinami, ale w mojej wersji są to muffinki czekoladowe z czekoladą! dodałam 12 kostek posiekanej mlecznej czekolady Wedla.
  • wymieszać w jednej misce suche składniki (przesiałam je przez sito, żeby nie było paskudnych grudek z mąki) i posiekaną czekoladę
  • w drugiej misce wymieszać mokre składniki
  • dodać mokre składniki do suchych, ale nie mieszać zbyt dokładnie (hm, w przepisie jest podana trochę inna kolejność, to znaczy mąkę dodaje się dopiero do wymieszanych suchych i mokrych składników. nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale muffinki się udały. moja ignorancja jest zapewne przerażająca!)
  • piec przez 15 minut w temperaturze 180 stopni
po zmieszaniu składników powstała rozkoszna maź o intensywnym kolorze i jeszcze intensywniejszym zapachu czekolady. piekłam w tych samych foremkach, co poprzednio (są dość spore) i wyszło mi 12 sztuk. na którymś z blogów podpatrzyłam pomysł, żeby foremki wykładać pergaminem, a że nie mam papilotek, to tak właśnie zrobiłam i posmarowałam je lekko tłuszczem. to był świetny pomysł, bo rozpuszczona czekolada przykleiłaby się do dna metalowej foremki i żegnaj, zgrabna muffinko! poza tym duży plus, choć sprawa prozaiczna: nie trzeba męczyć się z myciem foremek :)





 



nie bawiłam się w dekorowanie, po wyjęciu z pergaminu ułożyłam muffinki na talerzu i posypałam cukrem pudrem. do tego mała różyczka z ogródka i prezent gotowy!


naprawdę bardzo polecam ten przepis. muffinki po prostu rozpływają się w ustach, i te kawałki czekolady... niesamowicie intensywny smak. ciasto nie jest jednolite, tylko takie... chropowate, widać w nim lekkie grudki. po prostu wyśmienite, niebo w gębie. już wiem, skąd czerpać inspiracje! muszę tylko pamiętać, żeby mierzyć siły na zamiary ;) może niedługo znów zaprezentuję Wam coś pysznego, tym bardziej, że już niedługo będą truskawki! podobno już są, ale jeszcze nie jadłam świeżych truskawek tej wiosny, tylko mrożone, których mama przygotowuje całkiem spore ilości na jesień i zimę, chwała jej za to! 


ah, rozmarzyłam się. tymczasem zmykam do nauki. do wystawienia ocen zostały 2 tygodnie i 2 dni.
+ mała porcja Placebo, które codziennie towarzyszy mi przy bieganiu:

niedziela, 22 maja 2011

myślenie wakacyjne

nienawidzę upałów. nienawidzę dni, w których muszę kombinować, co by tu jeszcze z siebie zrzucić, żeby nie umrzeć z gorąca. dlaczego nie może być tak, że wkładam sobie moje jasne oksfordki, cienkie czarne spodnie, koszulę i nie jest mi za ciepło? ano nie może. a właśnie tak najchętniej bym się ubierała. po długiej zimie, przechodzonej w spodniach lub kryjących rajstopach, po wiośnie, w czasie której wkładałam buty zakrywające całe stopy i znów spodnie albo rajstopy, teraz strasznie nieswojo czuję się z odsłoniętymi nogami i w sandałkach. muszę się przyzwyczaić. wkładam więc (z lekkim bólem) sandałki, koszula jeszcze ujdzie, a do tego muszę wygrzebywać z szafy jakąś spódniczkę albo szorty, ale większość szortów znów ląduje w szafie, bo po przymierzeniu stwierdzam, że są krótkie i moje nieopalone nogi średnio się do nich nadają.
moim ulubionym ciuchem jest teraz sukienka, którą niedawno kupiłam w Orsayu:


jest lekka i nie taka znów krótka, jak te nieszczęsne szorty - chociaż w sumie dobrze, że są tak krótkie, na wakacjach nie chciałoby mi się raczej paradować w spodniach do kolan.
no właśnie. wakacje się zbliżają, na początku lipca wyjeżdżam z koleżanką do Lloret de Mar, czas się ogarnąć i zacząć szukać jakichś ubrań! czuję, że zbliżają się zakupy, czyli to, co lubię najbardziej :)

przejrzałam stronę internetową Stradivariusa. to był dobry wybór :) szukałam lekkich, cienkich rzeczy, które chętnie włożę w czasie wakacji, kiedy będę już opalona (teraz jestem biała, mam jasną cerę). oto, co znalazłam.




bardzo ciekawy tył i bardzo wakacyjny kolor (sukienka jest też dostępna w czerni). obawiam się jednak, że poza wyjazdem rzadko będę miała okazję, żeby ją włożyć - ewentualnie na jakąś imprezę, ale ileż jest tych imprez (nie tak znów wiele), poza tym głupio by było przychodzić na każdą w jednej sukience, a lato szybko się skończy. podsumowując - po wakacjach mało używana sukienka wyląduje na dnie szafy i przeczeka tam około roku na kolejne wakacje. chyba odpada... ale miło popatrzeć, prawda?




Stradivarius chyba uwziął się na niebieski. inne dostępne kolory to czarny, biały i fuksjowy. szkoda, że na stronie nie ma zdjęć innych wersji kolorystycznych ani zdjęć na modelce, bo jestem ciekawa, jaką ta koszulka ma długość. podobałaby mi się bardzo, gdyby sięgała trochę przed kolano i mogłabym ją nosić jako tunikę, ale to chyba niemożliwe. wybiorę się do Stradivariusa i sprawdzę! myślę, że jeśli nie jest tak półprzezroczysta jak na tym zdjęciu, to nie będę się wahać, niezależnie nawet od jej długości, bo mogłabym ją wkładać dość często i na różne okazje - szkoła, zakupy, kino, spacer. dużo możliwości, w porównaniu z sukienką wyżej :)




wszystko super, tylko skąd ta cena? poszukam czegoś w H&M, tam pewnie będą podobne i może trochę cieńsze, bo ta wygląda mi na trochę grubą. 




mój komentarz - jak wyżej. naprawdę wybiorę się do H&M, po raz pierwszy od dawna. w zasadzie tam może być dużo lekkich ubrań w przystępnej cenie.




ładny ten kolor, ale wybrałabym inny z dostępnych: czarny, biały, ciemnoniebieski, czerwony. sukienka fajna i bardzo uniwersalna, myślę, że mogłabym ją włożyć do szkoły nawet w najbliższych dniach. jeżeli w sklepie nie okaże się, że jest szmaciana albo fatalnie leży, biorę!




piękności! jest dostępna także w innych kolorach: czarnym, grafitowym, brązowym, ale za tę czerwoną dałabym sobie... no nie, nie dałabym sobie nic odciąć, ale jest prześliczna i bardzo chętnie widziałabym ją w swojej szafie :)




też ładna, ale już nie to samo, co poprzednia. może przez ten kolor, ale wygląda trochę dziwnie. inne kolory: czarny, morski, brązowy, beżowy, miodowy, zielony.


hm, w tych rzeczach chętnie pojechałabym na wakacje. to znaczy i tak chętnie pojadę, ale miło byłoby mieć coś ładnego do noszenia :) przejrzę jeszcze strony Zary i Mango i jeśli coś wpadnie mi w oko, zobaczycie to w kolejnym poście. tymczasem idę się pouczyć. wystawienie ocen za trzy tygodnie (już? dopiero?) i teraz trzeba się trochę ogarnąć. za to potem będzie już spokój, aż do pierwszego września :)


+ piosenka na dziś, ma superwakacyjne brzmienie!




niedziela, 15 maja 2011

na słodko!

jak już pewnie zauważyłyście, systematyczność i punktualność nie są (niestety) cechami, które można mi przypisać. ciągle mam za dużo do zrobienia, za mało czasu albo po prostu nie potrafię się ogarnąć ;) mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to zmienić.

w środę moja siostra miała imieniny i w prezencie dałam jej własnoręcznie upieczone muffinki :) był to mój muffinkowy debiut, muszę przyznać, że całkiem udany, szkoda tylko, że w przepisie podane było trochę za dużo proszku do pieczenia i dlatego smakowały troszkę inaczej, niż powinny. na przyszłość będę pamiętać, żeby dodać go mniej :)

PRZEPIS

  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżka proszku do pieczenia (dałam mniej, ale i tak okazało się za dużo; myślę, że łyżeczka wystarczy)
  • 3 łyżki cukru
  • duże jajo
  • szklanka mleka
  • pół szklanki oleju roślinnego
  • łyżeczka soli
  • do jednej miski przesiać przez sito sypkie składniki
  • do drugiej miski dodać mokre składniki i połączyć je
  • do suchych składników dodać mokre i niezbyt dokładnie wymieszać
  • nałożyć ciasto do foremek wysmarowanych tłuszczem
  • piec w temp. 200 stopni przez 15-20 minut


powiedzmy, że mój wypiek nazwę muffinkami, bo z takiego przepisu korzystałam, choć z wyglądu nie do końca przypominają muffinki. nie mam odpowiednich foremek, dlatego musiałam użyć metalowych foremek do babeczek, które miałam w domu.


darowałam sobie robienie zdjęć, bo nie jestem Nigellą Lawson w idealnie czystej kuchni, w eleganckim stroju i pełnym makijażu ;) ograniczyłam się do sfotografowania muffinek tuż przed pieczeniem...


... i tuż po.




kiedy tylko wystygły, zabrałam się za dekorowanie :)


dopiero po tym, jak kupiłam lukier, wpadłam na to, że mogłam przygotować go sama. następnym razem tak właśnie zrobię, bo ten był potwornie słodki i niezbyt wydajny.





tak właśnie wyglądały, kiedy dałam je siostrze. podsumowując, były OK, następnym razem dodam mniej proszku do pieczenia i zatroszczę się o odpowiednie foremki :)


wtorkowe popołudnie spędziłam w kuchni, piekąc i dekorując muffinki oraz ciasto (kruche z budyniem malinowym), które w środę zaniosłam do szkoły na kiermasz charytatywny (swoją drogą, nigdy więcej nie zrobię różowego ciasta! wierzchnią warstwę budyniu posypałam kolorową posypką i najchętniej kupowały je gimnazjalistki ze słowami: 'poproszę to różowe!' i radosnym uśmiechem. umarłam.).
natomiast w środę wybrałam się na zakupy (to chyba robię najczęściej...). kupiłam granatową sukienkę w Orsayu. w sam raz na lato :)



kosztuje 90 zł, ale miałam kupon zniżkowy dla posiadaczy karty stałego klienta (lub raczej stałej klientki ;)) i zapłaciłam 72 zł. sukienka jest dostępna także w kolorze pomarańczowym, ale zdecydowanie bardziej lubię ciemne kolory :)



na dzisiaj to chyba wszystko. postaram się pisać częściej, ale ostatnio trochę nie ogarniam rzeczywistości. byle do wakacji!

+ trochę muzyki, jak zwykle zresztą

niedziela, 8 maja 2011

efekt Placebo

być może wspominałam we wcześniejszych postach, że Placebo jest moim ukochanym zespołem :) dlatego zdecydowałam poświęcić jeden (a może nie tylko jeden) post tej grupie. jest dość długi, bo chcę napisać go porządnie - uważam zespół za fascynujący i wart dokładnego przedstawienia, tym bardziej, że twórczość Placebo jest na tyle zróżnicowana, że nie można zamknąć jej w trzech zdaniach i dorzucić dwóch linków. ostrzegam, że nie mam pojęcia o teorii muzyki i piszę na podstawie swoich (amatorskich) obserwacji i uczuć związanych z muzyką. jeżeli nie macie ochoty czytać, kliknijcie chociaż w kilka linków, moim zdaniem naprawdę warto! zatem do dzieła :)

po raz pierwszy usłyszałam o Placebo w lipcu 2009 - początek wakacji, trochę mi się nudziło, dlatego sporo czasu spędzałam przed telewizorem i oglądałam głównie stacje muzyczne (swoją drogą, świetny sposób na znalezienie perełek). i pewnego dnia trafiłam na zapowiedź nagrania z koncertu Placebo. koncerty w telewizji zazwyczaj mnie nudzą, zwłaszcza jeśli nie znam występującego zespołu, ale w tym krótkim trailerze usłyszałam melodię, która wpadła mi w ucho i zagnieździła się w nim na dobre po tym, jak usłyszałam ją kilka razy - dlatego postanowiłam obejrzeć koncert. nagrania piosenek (zaledwie kilku) były przeplatane fragmentami kampanii przeciw handlowi ludźmi, w której, jak się okazało, Placebo wzięło udział.


no dobra. posłuchałam koncertu, później znalazłam nagrania na youtube, dodałam do zakładek. super, i co dalej? nie szukałabym kolejnych piosenek, nie zainteresowałabym się zespołem, co najwyżej może raz w miesiącu posłuchałabym sobie jednego z nagrań. ale na szczęście niewiele wcześniej, bo w czerwcu 2009, Placebo wydało nową płytę i w MTV2 dość często można było usłyszeć jeden z singli. i kiedy już słowo Placebo obiło się o moje uszy wystarczająco dużo razy, zaczęło się. byłam  z a f a s c y n o w a n a. nie było dnia bez słuchania Placebo, oglądania teledysków i występów na żywo, czytania wywiadów i artykułów, i tak dalej, i tak dalej... w kółko: Placebo, Placebo, Placebo. bardzo wtedy żałowałam, że nikt z moich znajomych ich nie słucha, nie miałam z kim dzielić się tą fascynacją.

postaram się przybliżyć wam trochę dyskografię zespołu - oczywiście jak najbardziej subiektywnie i na tyle, na ile ją znam. mogę jednak powiedzieć, że oprócz dwóch płyt, które nie za bardzo przypadły mi do gustu, przesłuchałam niemalże wszystkie piosenki Placebo.

na początek wspomnę, że Placebo powstało w 1994 z inicjatywy Briana Molko [wokal, gitara] i Stefana Olsdala [gitara basowa], potem dołączył do nich Steve Hewitt [perkusja]. w 2008 Steve'a Hewitta zastąpił Steve Forrest.

  • Placebo [1996]

ta płyta najmniej mi się podoba, zupełnie do mnie nie przemawia, jeśli chodzi o dźwięki. a jeśli nie jestem w stanie słuchać muzyki, nie zajmuję się tekstem. trzy wyjątki - to znaczy piosenki, których słucham z przyjemnością:



  • Without You I'm Nothing [1998]

według mnie ta płyta jest kwintesencją stylu Placebo. od niej zaczęłam zaznajamianie się z zespołem (przypadkiem, po prostu takie a nie inne linki podpowiadał mi youtube) i do tych piosenek wracam najczęściej. z tych czterech, które podaję poniżej, każda jest idealna na któryś z moich najczęstszych nastrojów, dlatego każda pasuje idealnie na spacer z papierosem w dłoni w słoneczny, wietrzny dzień.



  • Black Market Music [2000]

Placebo i Black Market Music to właśnie te dwie płyty, które nie za bardzo przypadły mi do gustu. Black Market Music jest według mnie trochę niewyraźne, nie znajduję tam nic dla siebie, dlatego rzadko jej słucham.



  • Sleeping With Ghosts [2003]

świetna płyta. lżejsza od poprzednich - przynajmniej dźwiękowo, bo na każdej płycie są piosenki wesołe i smutne. mimo tego wydaje mi się, że obok Without You I'm Nothing najlepiej oddaje charakter Placebo, czy też może najlepiej odzwierciedla moje wyobrażenie o Placebo. utwory z tej płyty przyprawiają mnie o lekkie dreszcze, nawet teraz, kiedy siedzę i ich słucham, mimo że słyszałam je już tyle razy... szczególnie lubię Special Needs - za lekkie brzmienie, za świetny tekst (I guess I thought you had the flavour - mój ulubiony cytat z Placebo), za niesamowity teledysk.




  • Meds [2006]
cudowna, ale moim zdaniem nieco toksyczna. a właściwie bardzo toksyczna. zarówno teksty, jak i melodie budują specyficzny nastrój - ulegam mu zawsze, kiedy słucham piosenek z tej płyty. uderzyło mnie to w okresie fascynacji nią, to znaczy kiedy usłyszałam te piosenki po raz pierwszy i wszystkie naraz, a potem słuchałam ich w kółko. teraz nie działają na mnie tak mocno, ale nadal nie są mi obojętne. jednak to właśnie coś z tej płyty włączam, kiedy jestem smutna - po chwili zaczynam płakać, a potem jest mi lepiej :)
no dobrze. to nie wygląda zbyt zachęcająco. myślę jednak, że nie każdy reaguje tak emocjonalnie, dlatego możecie spokojnie posłuchać tych piosenek i nie wpaść w depresję :)



  • Battle For The Sun [2009]
ta płyta ukazała się niedługo przed tym, jak zaczęłam słuchać Placebo. jednak zanim po nią sięgnęłam, zapoznałam się z niektórymi z wcześniejszych piosenek i miałam już wyrobione zdanie o zespole i o ich twórczości - słowem, jakie najlepiej pasuje do mojego wyobrażenia, jest intrygujące. spodziewałam się, że nowa płyta będzie kontynuacją poprzednich, że znajdę w niej ten pazur, który był we wcześniejszych. niestety bardzo się zawiodłam. Placebo straciło tę nutkę pesymizmu, którą uwielbiałam w ich utworach. Battle For The Sun jest wyjątkowo optymistyczna - nie chodzi mi o teksty, bo rzadko udaje mi się jakiś całkowicie rozgryźć (o tym później), ale o aranżacje muzyczne. tak jak w Meds sama melodia doprowadzała mnie do łez, tak tu pełno jest radosnych motywów elektronicznych. z czasem nawet polubiłam kilka piosenek, ale to już nie to samo... cytując Briana: I think we've made a record which is almost the flipside of 'Meds'. prawda - moim zdaniem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. nie jestem jednak przekonana - czekam na kolejną płytę i mam nadzieję, że będzie przypominała poprzedniczki.




ponadto polecam kilka coverów w wykonaniu Placebo. mam wrażenie, że w ich wykonaniu piosenki nabierają głębi, są bardziej interesujące niż oryginały.




intrygujące teksty, ciekawy wokal, (subiektywnie) wpadające w ucho melodie - nie tylko za to lubię Placebo. nie wiem, czy byłabym aż tak bardzo przywiązana do zespołu, gdyby nie to, co dzieje się obok muzyki: image grupy i wielka osobowość - wokalista Brian Molko. zwraca uwagę swoim wyglądem, androginicznością; delikatne rysy twarzy podkreśla makijażem, ma długie włosy i zdarza mu się wkładać damskie ubrania. przyznaje, że jest biseksualny. znany jest cytat Stefana Olsdala: 50% zespołu Placebo to homoseksualiści (zespół składa się z trzech osób ;)). myślę, że najlepiej zobrazuję nietypowość Briana kilkoma jego cytatami:
     Gdyby placebo było narkotykiem, z pewnością byłoby czystą heroiną – niebezpieczne, tajemnicze i całkowicie uzależniające.
     Często miewam sny, w których jestem nagi, a ludzie się ze mnie śmieją. To chyba znaczy, że nie jestem zbyt pewny siebie.
     Jestem dwukrotnie bardziej męski niż ty i znacznie bardziej kobiecy niż jakakolwiek twoja partnerka.  [do jakiegoś dziennikarza w czasie wywiadu; oglądałam ten wywiad na youtube, dziennikarz zapytał go o coś związanego z płcią, pytanie zabrzmiało obraźliwie]
     Ludzie sprawiają, że się śmieję. Ja sam sprawiam, że płaczę.
     Oni w sumie chcieli, żebym był chłopcem, ale ja nie chciałem nosić chłopięcych rzeczy. [o rodzicach]
     Większość nastolatków sięga po gitarę, żeby zainteresować sobą płeć przeciwną. W gruncie rzeczy jest to po prostu przedłużenie penisa.
     Opinie są jak dupa. Każdy ją ma.

no i oczywiście oprócz wyjątkowej, moim zdaniem, osobowości, Brian posiada również wyjątkowy głos o bardzo ciekawym brzmieniu. ogólnie rzecz biorąc - wizerunek Briana idealnie komponuje się z muzyką, jaką tworzy. nie mogę wyobrazić sobie kogoś innego śpiewającego jego piosenki, bo to byłoby po prostu śmieszne!

jeśli chodzi o teksty Placebo, są one dość skomplikowane, trudne do przetłumaczenia. kiedyś próbowałam -  rozumie się mniej więcej,  o co chodzi, ale ciężko to sformułować po polsku. jednak nawet jeśli nie udaje się przetłumaczyć wszystkiego, nawet jeśli rozumie się tylko fragmenty, można zauważyć w każdym tekście ogromny ładunek emocjonalny. Brian powiedział kiedyś: szczerość w pisaniu tekstów to dla mnie katharsis. teksty są rzeczywiście bardzo szczere i w każdym z nich jest coś, co mogę w jakiś sposób odnieść do siebie - właśnie dlatego tak do mnie trafiają. 


fenomen Placebo polega według mnie właśnie na połączeniu tych wszystkich elementów - dobre, autentyczne teksty, nieprzeciętny wokal, wpadające w ucho melodie, ale także charyzma wokalisty i ciekawy wizerunek zespołu. to wszystko razem wzięte jest dla mnie fascynujące, intrygujące, budzi zainteresowanie. ponadto kolejne płyty i znajdujące się na nich utwory różnią się od siebie - nie ma tu rutyny, powtarzalności. dzięki temu zróżnicowaniu można słuchać Placebo naprawdę często i nie znudzić się. mnie wystarcza, żeby słuchać ich od prawie dwóch lat - oczywiście nie codziennie i nie tylko ich, ale w moich oczach żaden zespół im nie dorównuje  :)

czwartek, 5 maja 2011

po długiej przerwie

hm, wracam po długiej przerwie. najpierw były święta, więc nie miałam ochoty przesiadywać przed komputerem - przeczytałam za to Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi. po świętach trzy dni szkolne, wtedy nie miałam czasu na nic, bo nauczyciele wymyślili sobie trzy sprawdziany zaraz po świętach (oni chyba nie są ludźmi...). a że oczywiście nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby tknąć zeszyty przed i w trakcie świąt, to we wtorek odbyłam maraton zeszytowy, który kontynuowałam w środę i czwartek. w piątek wieczorem szłam do klubu, więc nie siliłam się nawet na sklecenie paru zdań na blogu, bo nie chcę 'odwalać chały' :). w sobotę rano wyjechałam do babci, wczoraj wieczorem wróciłam, do szkoły dopiero w poniedziałek, więc mam masę czasu i mogę coś tu wreszcie napisać :)

we wtorek po świętach wybrałam się na zakupy, to znaczy pojechałam z mamą po etui na telefon (i nawet nie mój, tylko jej)... i jakoś zostałyśmy :) kupiłam sobie pasek [Orsay - 29, są też inne kolory] w kolorze zbliżonym do beżowych oksfordek - nie miałam zupełnie do czego ich nosić, nie miałam ani jasnego paska, ani jasnej torebki.




wprawdzie kolory się różnią, ale liczę, że kiedy włożę buty na stopy, a pasek zapnę w pasie, różnica nie będzie zauważalna :) to znaczy już zdążyłam włożyć te buty i pasek do spodni i koszuli z Mango i myślę, że było OK :)

do Tatuum wchodzę zawsze bez przekonania, ale czasem znajduję jakieś perełki. tym razem też się udało :)


nie, nie wymięłam jej tak, taka ma być :) świetnie wygląda do jeansów i opalonych rąk (przez święta intensywnie opalałam się na tarasie z Harrym Potterem w ręku), w wakacje będzie idealna! poza tym jest przeceniona ze 149 na 99 :)

w Tatuum wyszperałam też wiosenny szal :) ozdobny, ale nie krzykliwy. podoba mi się nie tylko ze względu na motywy wiosenne, ale także na dość stonowane kolory - nie przepadam za neonami. cena - 69 zł.





na dziś to tyle, ale mam w zanadrzu dłuuugi post o nowej dla tego bloga tematyce, dodam go pod koniec tego tygodnia, kiedy już go doszlifuję :)

+ mały muzyczny akcencik - piosenka z reklamy Lecha :)